Milos przywitało nas dziesiątkami żaglówek cumujących w Adamas. Miasteczko sprawiało wrażenie stosunkowo niewielkiego, o typowo cykladzkiej białej kubistycznej zabudowie. Sprawnie się „wyokrętowaliśmy” i ruszyliśmy wzdłuż nabrzeża na poszukiwania przystanku autobusowego.
Podróż KTEL-em trwała zaledwie kwadrans. Spędziliśmy te piętnaście minut z nosami przyklejonymi do szyby, chłonąc widoki jakie oferowała nam wyspa. W końcu nasz cel został osiągnięty.
Pollonia to mała, cicha rybacka wioska. Mieszkańcy zajmują się połowem ryb, niektórzy pracują w oddalonej o kilka kilometrów kopalni. Turystycznie ten region dopiero się rozwija. Nie ma tutaj hoteli-molochów, tłumów wrzaskliwych turystów… Jest cicho i spokojnie. Pollonia to kilkanaście domków skupionych wokół maleńkiego portu, gdzie cumują jachty i łódki rybaków. Pollonia jednak to również półwysep Pelekouda oddalony od portu o ok.300 metrów cypel wrzynający się w morze, gdzie pobudowano całe osiedle małych, białych piętrowych domów – typowo pod wynajem. Tam właśnie mieszkaliśmy. Za dwuosobowy pokój z łazienką, klimatyzacją oraz przecudownym małym gankiem ocienionym oliwkami płaciliśmy 44 euro za dobę. Tuż obok za 150 euro można było wynająć cały domek dla 6 osób. Moim zdaniem ceny zupełnie umiarkowane, do przyjęcia.
Gospodarzem był Christian - Niemiec osiadły na Milos w 1969 roku. Jego ofertę możecie obejrzeć na stronie: www.milosmilos.de . Jeżeli ktoś chce spędzić wakacje w ciszy i spokoju, z prywatną pustą plażą i zagwarantowanym przepięknym zachodem słońca za niewielkie pieniądze – polecam szczerze.
Pozostały czas w dniu przyjazdu poświęciliśmy na rekonesans po najbliższej okolicy. Kilka godzin wystarczyło nam, aby dogłębnie poznać Pollonię. Życie toczy się tam własnym, greckim tokiem. Nikomu nigdzie się nie spieszy. Jest cicho, wszyscy są uśmiechnięci i najwyraźniej zadowoleni z takiego status quo. Dopiero wieczorem w tawernach rozlokowanych przy porcie zobaczyliśmy więcej ludzi. Z wolnym stolikiem nie było jednak najmniejszego kłopotu, a souvlaki z frytkami, ryżem i sałatką grecką okazały się być chyba najlepszymi jakie dotychczas jadłem.
Następny dzień postanowiliśmy spędzić aktywnie. Ponieważ z Pollonii można wydostać się autobusami KTEL albo o 7.10 albo dopiero o 10.50 zdecydowaliśmy, że spacer dobrze nam zrobi na wieczorne obżarstwo i ruszyliśmy drogą w stronę Adamas.
Około 40 minut zajęło nam dojście do Filakopi, ruin starożytnego miasta, jednego z najważniejszych miejsc osadnictwa z okresu lat 3300 - 1100 p.n.e. Prace wykopaliskowe rozpoczęto tam w latach 1896 – 1899, a tzw. „Mur Cyklopów” zbudowany z wielkich głazów pochodzenia wulkanicznego rzeczywiście robi wrażenie. Teren jest ogrodzony, jednakże zwiedzanie możliwe jest nieodpłatnie.
Wypaleni słońcem ruszyliśmy dalej na zachód i dosłownie po kilku minutach doszliśmy do Papafragas.
Papafragas to trzy małe ukryte zatoczki, które z głównej drogi wyglądają jak podłużne dziury w ziemi.
Gdy podejdzie się bliżej dopiero widać ich piękno. Strome, niemal pionowe ściany i morze wlewające się do wnętrza o dobre kilkanaście metrów poniżej. Są to po prostu jaskinie morskie z zarwanymi sufitami. Całość sprawia niezapomniane wrażenie.
Jedna z zatok dysponuje nawet mikroskopijnej wręcz wielkości piaszczystą plażą, jednak kiedy zobaczyliśmy zejście wykute w skale, przestałem się dziwić dlaczego całość jest ogrodzona linami a tabliczka ustawiona nieopodal zakazuje zejścia na dół.
Nadmiar wrażeń i coraz mocniej operujące słoneczko sprawiło, że przeprosiliśmy się z KTEL-em i na najbliższym przystanku złapaliśmy jadący do Adamas autobus.
W głównym porcie Milos przy nabrzeżu cumują stateczki pływające dookoła wyspy. Ponieważ mieliśmy wcześniej upatrzony własny typ – „Delfini Express” za 30 euro oferujący wszystko to, czego oczekiwaliśmy – załatwienie biletów na dzień następny nie zajęło nam zbyt wiele czasu.
Rzut oka na tablicę rozkładu jazdy KTEL i szybka decyzja – jedziemy do Tripiti!
Kierowca wysadza nas przy tabliczce na napisem „Catacombes”. Tam właśnie chcemy się dostać.
Po kilkunastominutowym spacerze w dół zbocza docieramy na miejsce. Kolejne zaskoczenie – słynne katakumby czynne są do godziny 13.00 i dzisiaj już nici ze zwiedzania! Koszmar!
Panie z obsługi są tak miłe i otwierają nam furtkę za którą rozpoczyna się stroma ścieżka prowadząca do Klimy. Korzystamy skwapliwie i przez następne kilkanaście minut schodzimy w stronę morza po krętej, miejscami brukowanej dróżce wijącej się wśród spalonej słońcem skąpej roślinności.
Do samej Klimy można dojechać również samochodem. Odkrywamy to, widząc co najmniej kilkanaście aut i skuterków zaparkowanych na wąskiej asfaltowej drodze dochodzącej na tyły domków w wiosce.
Klima to kilkanaście typowych dla Cyklad białych pudełek z różnokolorowymi okiennicami i drzwiami.
Wszystkie mają na parterze garaże dla łodzi. Takie budownictwo to sirmata. Ciężko przejść przed nimi suchą nogą. Fale praktycznie obmywają drzwi domostw. Niesamowite wrażenie, choć nieco tu brudno – morze wyrzuca spore ilości wodorostów, których nikt nie uprząta i leżą sobie po prostu wydając na słońcu lekki fetorek… Nikomu to nie przeszkadza, ani nam – ani kilkudziesięciu innym turystom wałęsającym się po wiosce. W końcu jesteśmy w słynnej Klimie, pokazywanej na każdym dotyczącym Milos folderze. Siedzący przed domkami mieszkańcy są jakby zobojętniali na przechodzących ludzi. Wyglądają jak żywe eksponaty w greckiej Cepelii. Brakuje mi tutaj autentyzmu, klimatu…
Nie wiem. Może moja opinia jest krzywdząca, ale Klima wydaje mi się jakaś sztuczna, nieprawdziwa…
W palącym słońcu wracamy do Tripiti. Non stop pod górkę asfaltem. Zbocze góry, na którą wchodzimy jest podziurawione niczym szwajcarski ser. To dziesiątki grót najprawdopodobniej służących do pochówku pierwszych chrześcijan, tak jak pobliskie katakumby. Teraz wykorzystywane są jako schronienie dla kóz…
O dziwo kondycyjnie dajemy radę i po niedługim czasie zagłębiamy się w wąskie uliczki Tripiti i docieramy do samej Plaki.
Plaka to oficjalna stolica Milos. Urokliwe miasteczko nad którym dominuje Kastro, zostało podobno zbudowane z kamieni zebranych na pobliskich wykopaliskach. Robimy sobie przerwę na obiadek w maleńkiej tawernie zawieszonej na szczycie stromych schodów. Następny cel to najwyższy punkt okolicy – Kastro. Ruiny zamku zbudowanego w tym miejscu przez Wenecjan u schyłku XIII wieku.
Widok z góry zapiera dech w piersiach. Widać całą zatokę Milos, Adamas wraz z okolicznymi miasteczkami, całe północne wybrzeże… Spędziliśmy tam godzinkę gapiąc się po prostu dookoła, tak aby nacieszyć oczy tym niepowtarzalnym widokiem. Szczerze mówiąc bardziej niż słońce doskwierał nam meltemi. Wiało na górze strasznie. Przykleiliśmy się do ruin, bo czasami ciężko było ustać na nogach. Tuż obok zamku jest kościółek Mesa Panagia, który również odwiedziliśmy schodząc powoli w dół do Plaki.
Dzień pełen wrażeń mijał powoli, a my chcieliśmy jeszcze zdążyć na zachód słońca do naszego domku w Pollonii…
7 sierpnia.
Budzimy się wcześnie i już o 7.10 jedziemy autobusem do Adamas.
„Delfini Express” leniwie kołysze się przy portowym nabrzeżu. Przypominamy się kapitanowi, otrzymujemy bilety i wchodzimy na pokład. Jest przed 8.00 więc jesteśmy jedynymi pasażerami. Zajmujemy wygodne miejsca i czekamy. Powoli schodzą się następni chętni na rejs dookoła wyspy.
Przed 9.00 jest już kilkadziesiąt osób. Ruszamy. Wraz z nami płynie nieco mniejsza jednostka – „Captain Giangos” należąca do tego samego właściciela. Wypływamy na spokojne wody zatoki. Pomimo stosunkowo silnego wiatru nie ma tutaj fal – morze jest równe jak stół.
Zmienia to się niebawem, kiedy wypływamy na otwarte wody mijając przylądek Vani kryjący opuszczoną kopalnię rudy żelaza. Skały na wybrzeżu przyjmują wszelkie odcienie czerwieni.
Jest pięknie. W planach mamy odwiedzenie Vani drogą lądową – do czego niestety nie dojdzie,
ale o tym później…
Naszym Delfinem nieco buja, mijamy po drodze odludną plażę Triades, morskie jaskinie Sikia zbliżając się do południowego wybrzeża wyspy. Skały na brzegu zaczynają powoli zmieniać kolor na szaro-biały, w końcu robią się śnieżnobiałe a ich kształty przybierają tak fantastyczne formy, że czujemy się jak w umieszczeni na planie jakiegoś filmu sciene-fiction…
Dopływamy do Kleftiko. Nie wiem czemu średniowieczni piraci upodobali sobie to miejsce jako swoje schronienie, ale wiem jedno – brak choćby jednej osoby na pokładzie, której nie zafascynowałby otaczający nas widok. Białe, pełne grot i zagłębień skały, morze raz błękitne raz szmaragdowe…
Cóż, może to dobrze, że miejsce to jest dostępne wyłącznie od strony morza.
Stoimy na kotwicy około 40 minut. Całkiem sporo osób zażywa morskiej kąpieli, skacząc do wody wprost z pokładu. My sami, schowani w cieniu delektujemy się widokami oraz robimy zdjęcia.
Niebawem płyniemy dalej wzdłuż południowych krańców Milos.
Provatas, Gerontas, Paliochori – nazwy nielicznych tutaj plaż zmieniają się wraz ze zmianą koloru linie brzegowej.
Po raz pierwszy widzę tak kolorowe i fantastycznie ukształtowane formy skalne. Również woda przybiera różne barwy. Raz jest błękitna, raz szmaragdowa, innym znowu razem granatowo-czarna.
Dochodzimy do wniosku, że Milos to najbardziej kolorowa Cyklada jaką widzieliśmy…
Wschodnie wybrzeże utwierdza nas w tym przekonaniu. Mijamy opuszczoną kopalnię siarki, kierując się powoli w stronę wyspy Kimolos.
Cumujemy w Psathi – jedynym porcie na Kimolos. Miasteczko raczej nieciekawe, kilka domków wzdłuż wąskiej plaży i… kolejki do tawern. Brakuje wolnych stolików, co nie dziwi biorąc pod uwagę, że nasze 2 stateczki to lekko licząc setka wygłodniałych turystów. Wszyscy oczywiście chcą się posilić na Kimolos. Dajemy się ponieść temu szaleństwu zakładając słusznie, że nie wystarczy nam czasu aby odwiedzić Chorę… Półtorej godziny mija bardzo szybko i znowu płyniemy. Tym razem płyniemy wzdłuż północnych brzegów Milos. Podpływamy do Kalogeros, małego kawałka zastygłej lawy wystającego z morza. Jest przedziwnie ukształtowany na co niewiele osób zwraca uwagę ponieważ w międzyczasie zaczyna mocno bujać. Daje o sobie znać meltemi, wiejący z północy wiatr, który na plaży daje wytchnienie podczas opalania, jednakże tutaj na morzu zaczyna nas nieco niepokoić.
Fale robią się coraz większe i kilka osób składa hołd Posejdonowi. My twardo się trzymamy. Trzymamy się dosłownie, bo ciężko jest nie spaść z miejsca podczas nieustannego kołysania.
Mijamy Glaronissię, nasz kapitan decyduje się nie podpływać do Sarakiniko jak było zakładane w programie rejsu. Obsługa statku przeprasza, usprawiedliwiając się silnym wiatrem – dla nas to zupełnie zrozumiałe. Bezpieczeństwo pasażerów jest najważniejsze. Do Sarakiniko dotrzemy od strony lądu… Tymczasem wpływamy do zatoki i wszyscy oddychają z ulgą. Tutaj morze jest już spokojne. Statek zatrzymuje się na nieprzewidziany postój przy plaży Plathiena, aby zrekompensować nam przygody na ostatnim odcinku. Niektórzy znowu się kąpią. Większość jednak odpoczywa wspominając niedawne wysokie fale.
Mijają minuty. Ruszamy dalej, mijamy Klimę, która od strony morza wygląda jakby lepiej i po niedługim czasie wpływamy do portu w Adamas.
Jest około 20.30. Spędziliśmy na pokładzie prawie 12 godzin!
Łapiemy autobus do Pollonii i szczęśliwi, nasyceni widokami acz zmęczeni jak diabli jedziemy do domu. Na dzisiaj mamy dosyć. Zaczynam się zastanawiać, czy nie przyjąłem zbyt dużego tempa dla nas jeżeli chodzi o zwiedzanie Milos. Wiem jednak, że nazajutrz znów będziemy jedynymi pasażerami autobusu do Adamas o 7.10…
Milos wciąga. Wsysa jak narkotyk. Musisz oglądać jej piękno od świtu do zmierzchu. Słuchać jej odgłosów po zachodzie słońca. W końcu to nasze trzecie greckie wakacje. Powinniśmy być już przyzwyczajeni…
Odpoczniemy po powrocie do Polski.
Trudy wyprawy dookoła Milos okazały się jednak dla nas wystarczające, aby usprawiedliwić dzień bezgranicznego lenistwa na plaży przed naszym domkiem w Pollonii.
Plaża całkowicie pusta, wyłącznie dla nas… Jej dużym plusem było usytuowanie
w kierunku północno-zachodnim. Przy porywistych podmuchach meltemi można było wylegiwać się na leżaczkach przez cały dzień nie bacząc na piekące słońce. Żeby nie było, że jestem aż takim leniem ponurkowałem trochę, pooglądałem morskie żyjątka…
Na plaży jedynym naszym towarzystwem był wiatr i kraby. Nie wiedzieć czemu mieszkający w sąsiedztwie Niemcy znajdowali satysfakcję z siedzenia całymi dniami przed drzwiami swojego domku, co absolutnie nam nie przeszkadzało – wręcz przeciwnie…
Wieczorkiem zafundowaliśmy sobie kolację w naszej ulubionej tawernie Araxovouli. Stoliki stały na plaży, morze cichuteńko szumiało, piliśmy wyborne różowe winko i zastanawialiśmy się co zrobić aby można zamieszkać na stałe w Pollonii .
Plany mają to do siebie, że szybko się zmieniają… Nam popsuł szyki brak środka lokomocji.
Naiwnie myślałem, że nie będę uzależniał się od wcześniejszej rezerwacji internetowej i wypożyczymy coś na miejscu. Niestety. Wypożyczalnie były puściuteńkie, a mgliste obietnice dostarczenia autka za dzień/dwa szły w parze z sugerowaną ceną – 60 euro za dobę…
No nic – pomyśleliśmy. Od czego mamy nogi ? Ponownie skorzystaliśmy z KTEL-a (oczywiście autobusem o 7.10 rano) i wybraliśmy się do…Tripiti . Tym razem zwiedzanie rozpoczęliśmy od spaceru do ruin starożytnej Klimy i pozostałości po romańskim amfiteatrze. Co roku urządzane są tam przedstawienia w ramach tzw. Festiwalu Milos. Nas jednak te atrakcje ominęły, a szkoda bo wyobrażam sobie klimat panujący podczas widowiska typu „światło i dźwięk” w takiej lokalizacji.
Opodal na wzgórzu ujrzeliśmy mały, oczywiście biały kościółek. Co zrobić. Przedzierając się przez zarośniętą ostami ścieżkę wdrapaliśmy się do niego i jak w każdym takim kościółku zapaliliśmy świeczkę za naszych zmarłych. Widok z tego wzgórza, nieco niższego niż to, na którym wzniesiono Kastro był równie piękny co uwieczniliśmy na wielu zdjęciach. O dziwo – na tyłach budynku natknęliśmy się na studnię pełną wody. Rzadki widok na wyspach.
Wracając odwiedziliśmy katakumby. Przewodniczka miała chyba wyjątkowo dobry dzień,
gdyż (w przeciwieństwie do innych zwiedzających) poświęciła nam ok. 40 minut opowiadając niezwykle barwnie o historii powstania grobów. Szczęście nam sprzyjało – otwarte już są dwie komory. W sumie kilkadziesiąt metrów wędrówki wydrążonymi w ziemi korytarzami. Niezapomniane przeżycie! W powietrzu unosił się lekki zapaszek jakby formaliny, jednak ogólne wrażenie jest powalające. Chodząc po katakumbach czułem się jak pyłek w ogromnej machinie historii. Dziwne uczucie spacerować po korytarzach, które stały się miejscem pochówku ponad trzech tysięcy pierwszych chrześcijan.
Znowu więc byliśmy w Place i zastanawialiśmy się co też można zobaczyć…
Oczywiście w planach mieliśmy zjawiskową Mandrakię, ale bez samochodu…?
Skoro nie ma samochodu, skutera, itp. Skoro nie jeździ tam autobus i raczej nie można liczyć na autostop – wybraliśmy jedyne dopuszczalne dla nas rozwiązanie.
Do Mandrakii poszliśmy na pieszo .
Z Plaki droga prowadzi ostro z górki, więc przy moich kolanach spacer bywał bolesny, ale nie marudziłem. Wiedziałem bowiem jaki widok czeka na nas na końcu tej drogi.
Szliśmy tak wąską, asfaltową drogą ok. 30 minut dobrym marszem, gdy przed naszymi oczami ukazała się zatoka przy której przycupnęła mikroskopijna rybacka wioska – Mandrakia.
W samo południe byliśmy tam jedynymi turystami, co biorąc pod uwagę niezwykłe piękno tego zakątka ziemi jest dla mnie niepojęte.
Mandrakia to dosłownie jeden mały kościółek oraz kilka domostw. Piętrowych z garażami na łodzie na parterze (tzw.sirmata).
Ściany bielutkie. Okiennice i drzwi to wprost tęcza kolorów. Widać nie wszyscy Grecy preferują barwy narodowe i urozmaicają swoje domy wprowadzając czerwień, zieleń, pomarańcz.
Mandrakia to takie miejsce, gdzie w sposób magiczny zatrzymał się czas. Mógłbym tam siedzieć godzinami gapiąc się po prostu przed siebie, bez wyraźnego celu. Chodzi wyłącznie o to, aby tam być.
Nie ma tam nic. Żadnej tawerny, żadnego sklepu, żadnych pamiątek… Nie ma turystów, których kilka kilometrów dalej w Place czy Tripiti można spotkać na każdym kroku. To miejsce to skarb narodowy Grecji. Tak zapamiętałem Mandrakię, kiedy po raz ostatni odwróciłem głowę wracając drogą do Plaki. Mam nadzieję, że kiedy kiedyś tam wrócę ( a wrócę na pewno) miejsce to będzie takie jak tego sierpniowego dnia…
Planując pobyt na Milos dowiedziałem się, że wyspa ta obok Kimolos jest jedynym na Cykladach siedliskiem jadowitej żmiji lewantyńskiej.
Wszyscy, z którymi w tej kwestii kontaktowałem się za pośrednictwem Internetu twierdzili, że prawdopodobieństwo spotkania gada jest niewielkie, gdyż prowadzi on nocny tryb życia i unika ludzi.
Pech – szczęście sprawiło, że wracając z Mandrakii napotkaliśmy na poboczu drogi przedstawicielkę owego gatunku zwiniętą w kłębek, wygrzewającą się jakby na prażącym słońcu.
Kiedy ciekawość wzięła górę nad strachem i zorganizowaliśmy sobie odpowiedniej długości kijek, okazało się, że żmija jest martwa. Może i lepiej. Dla nas oczywiście…
Tak minął nam kolejny, cudowny dzień na Milos.
Do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze wizyty na Sarakiniko.
Jak zwykle, pierwszym autobusem odjeżdżającym z naszej miejscowości wyruszyliśmy na naszą ostatnią wycieczkę po Milos.
Aby dostać się do Sarakiniko należy złapać autobus KTEL, który odjeżdża z Adamas o godz. 11:00.
Nam nie chciało się czekać, więc jadąc do Adamas poprosiliśmy kierowcę aby wysadził nasz możliwie najbliżej Sarakiniko. Teraz czekał nas ponad dwukilometrowy spacerek pod górkę i osiągnęliśmy nasz cel pośredni – ujrzeliśmy drogowskaz z napisem „Sarakiniko 1 km” …
Od tej pory droga wiodła już w dół wąwozu, którego koniec stanowiła słynna plaża.
Faktycznie, kiedy asfalt się skończył zaczęło robić się biało. Typowa dla sierpniowych Cyklad kolorystyka, wypalonych słońcem żółci i brązów ustąpiła śnieżnej bieli.
Białe skały przybrały tak fantastyczne formy, iż wydaje się, że jesteśmy na Księżycu…
Kontrastująca z błękitem morza biel potęguje to wrażenie.
Na Sarakiniko byliśmy od godziny 8:00 do 11:15, kiedy to przyjechał z Adamas autobus z turystami.
Dodam, że byliśmy zupełnie sami… Niesamowite.
Napływ plażowiczów spowodował, że plaża przestała być taka magiczna jak na początku i ociągając się nieco postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedną lokalizację na Milos.
Padło na Firopotamas, wioskę bliźniaczo podobną do Mandrakii, która tak mnie zachwyciła.
Ponownie więc maszerowaliśmy dzielnie poczynając od Tripiti w stronę północnego wybrzeża wyspy. Po godzinnej wędrówce górską drogą, na której spotykaliśmy jedynie jaszczurki osiągnęliśmy cel.
Schodząc do Firopotamas widzi się najpierw małą plażę, w końcu której przycupnęło kilka domków tzw. Sirmata, na parterze których przechowuje się rybackie łodzie.
Idąc kilkadziesiąt metrów dalej odkrywamy następne sirmata, pośród których stoi mały kościółek.
Dalej jest skalisty cypel z ruinami weneckiej twierdzy i… bezkres błękitnego morza.
Zwiedzenie wioski zajmuje niewiele czasu, gdyż podobnie jak w Mandrakii – niewielka to wioska.
Urok Firopotamas polega jednak właśnie na tym.
W przyszłości zapewne będziemy chcieli wrócić na Milos. Jednym z głównych powodów będą właśnie Mandrakia i Firopotamos. Potwierdziło się twierdzenie, że Milos to wyspa kolorów.
Taka dla nas pozostanie. Taką ją zapamiętamy…
Aż do następnego razu.
Z żalem odpływaliśmy z Adamas. Z tym większym żalem, że mniej więcej wiedzieliśmy czego spodziewać się na Santorini. Wszak byliśmy tam w ubiegłym roku.
Thira jednakże zaskoczyła nas ponownie i w wielu przypadkach odkrywaliśmy ją na nowo, ale to już temat na inną opowieść…
ciąg dalszy nastąpi ...
Zapraszam do odwiedzenia galerii zdjęć na mojej stronie:
Fotografie z podróży i nie tylko...